Starałem się być równie dobrym Amerykaninem, jak Polakiem

„Zawsze byłem dumnym Polakiem i dumnym Kaszubem. Uważałem, że skoro ja mam powód do dumy, to muszę coś robić, aby ze mnie ktoś był może dumny, a może tylko mógł powiedzieć, że nie zawiodłem” – podkreśla Stefan Skielnik, najwybitniejszy i wciąż czynny przedstawiciel Polonii amerykańskiej.

W przeddzień amerykańskiego Dnia Niepodległości (4 lipca) uhonorowany został przez prezydenta RP Andrzeja Dudę Komandorią Orderu Odrodzenia Polski. 96-letni nestor Polonii amerykańskiej wraz z Janem Karskim intensywnie zabiegał o amerykańskie wsparcie dla przyjęcia Polski do NATO, przyczynił się do powstania i funkcjonowania Archidiecezjalnego Hospicjum Dziecięcego im. Św. Wawrzyńca w Gdyni, wspiera dzieła charytatywne na rzecz Caritas i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

Waldemar Piasecki (KAI): Uhonorowany został Pan właśnie Komandorią Orderu Odrodzenia Polski za „wybitne zasługi w działalności polonijnej i kombatanckiej, za wspieranie transformacji ustrojowej Polski, za pomoc charytatywną polskim instytucjom kościelnym”. Jak mógłby Pan to skomentować?

Stefan Skielnik: Mam dziewięćdziesiąt sześć lat. Zawsze byłem dumnym Polakiem i dumnym Kaszubem. Uważałem, że skoro ja mam powód do dumy, to muszę coś robić, aby ze mnie ktoś był może dumny, a może tylko mógł powiedzieć, że nie zawiodłem. Mam satysfakcję, że ktoś o mnie pamięta. Byłem wzruszony, kiedy zawieszano ten order na mojej piersi. Zgodnie z wojskową tradycją odpowiedziałem „Ku chwale Ojczyzny!”.

Konsul generalny Adrian Kubicki, dekorując Pana, podkreślał, że o takie uhonorowanie występowało energicznie Towarzystwo Jana Karskiego, z którego patronem pozostawał Pan w wieloletniej przyjaźni i współdziałaniu.

Myślę, że Janek Karski życzliwie nade mną czuwa z Wysokości. Jestem dumny, że był moim przyjacielem, a w wielu sprawach nieocenionym doradcą i mentorem.

Obaj intensywnie zabiegaliście o amerykańskie wsparcie dla przyjęcia Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego...

O historii kampanii na rzecz akcesji do NATO już na ogół się nie pamięta. Na pewno już nie o różnych nieformalnych relacjach osobistych, jakie grały swoją rolę. Jan Karski operował w innej skali. Był postacią wymiaru ogólnoamerykańskiego. Powszechnie znaną i podziwianą. Autorytetem moralnym. Bohaterem wojennym. Człowiekiem, który próbował powstrzymać Holocaust. Bill Clinton był jego studentem na jezuickim Georgetown University. Karskiego znali kongresmeni i senatorowie. Mieszkał w stolicy i mógł się z nimi dość łatwo spotykać. Specjalnie wielkim szacunkiem cieszył się wśród parlamentarzystów żydowskiego pochodzenia. Ich poparcie dla polskiej akcesji miało szczególne znaczenie.

Pan postanowił działać w swoim stanie...

Wiadomo było, że do zaakceptowania Polski w NATO potrzeba będzie, po decyzji prezydenta z 1996 roku, dwóch-trzecich głosów senatorskich. To wcale nie było na początku drogi takie oczywiste. Można było liczyć na około 36-38 głosów, co oznaczało, że trzeba walczyć o co najmniej trzydzieści kolejnych. Symboliczne znaczenie miało, z którego stanu jako pierwszego uda się pozyskać obu senatorów. W Delaware mieliśmy wtedy 65-letniego republikanina Williama Rotha i 53-letniego demokratę Joe Bidena. Pierwszy był potomkiem żydowskich i szwedzkich emigrantów oraz weteranem drugiej wojny światowej, podczas której służył w wywiadzie. Drugi katolikiem o korzeniach irlandzko-francuskich, urodzonym w czasie wojny.

Znałem ich obu. Z Rothem, cztery lata starszym ode mnie, i jak ja republikaninem, łatwiej mogłem rozmawiać o nieszczęściach wojennych, które miały miejsce na terenie Polski oraz dlaczego powinna być w NATO. Z drugim znałem się z Greenville, gdzie sąsiadowaliśmy i szanowałem jego dynamizm działania. Byłem pełen uznania dla odporności, z jaką radził sobie z tragediami rodzinnymi. Wiedziałem, że przyjaźni się z prezydentem Billem Clintonem, za sprawą którego kierował komisją spraw zagranicznych Senatu, od której głosowanie nad Polską w NATO będzie zależeć.

Podczas jakiegoś przyjęcia w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie, na którym celebrowano m.in. fakt uhonorowania Jana Karskiego Orderem Orła Białego, ten przedstawił mi młodego dyplomatę Mariusza Handzlika. Oprócz ambasadora Jerzego Koźmińskiego i jego zastępcy Bogusława Winida, Handzlik był bezpośrednio zaangażowany w proces przekonywania na Kapitolu do naszego członkostwa w NATO. Karski powiedział mu wtedy, że jak chce coś „załatwić” z senatorami z Delaware, powinien rozmawiać ze mną. Oczywiście nie trzeba mnie było przekonywać, że dla Polski w NATO należy zrobić w Stanach Zjednoczonych wszystko, co się da i gdzie się da.

Co Pan zrobił?

Poza setkami listów wysyłanych do Amerykanów i dziesiątkami spotkań osobistych, otrzymałem możliwość zabrania głosu w legislaturze stanowej, gdzie zaapelowałem o poparcie do obu senatorów. Zrobiłem to także na łamach prasy. Senatora Rotha nie trzeba było długo przekonywać. Natomiast senator Biden oczekiwał konkretów na temat spełniania wymogów akcesyjnych. Sformułował w dziesięciu punktach ich listę. Uznałem, że jak w przysłowiu, lepiej raz zobaczyć niż sto razy usłyszeć i dlatego zaproponowałem, aby Joe Biden udał się do Polski, na miejscu zapoznał się z realiami i uzyskał odpowiedzi. Tak też się stało. W projekt bardzo zaangażowany był Mariusz Handzlik, z którym byłem w stałym kontakcie. Od wizyty, Joe Biden stał się zdecydowanym orędownikiem naszego wejścia do NATO, a Delaware pierwszym stanem, z którego obaj senatorowie powiedzieli „tak” rozszerzeniu sojuszu o Polskę, Węgry i Czechy.

Głosowanie w Senacie odbywało się 30 kwietnia 1998 roku.

Tak. Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na wynik. To był dla mnie jeden z najważniejszych dni w życiu. Ostatecznie głosowało 99 senatorów. Za było 80 (w tym 45 republikanów i 35 demokratów). Przeciwko tylko 19, w tym dziesięciu demokratów i dziewięciu republikanów, co ciekawe tych najbardziej konserwatywnych i najbardziej liberalnych. Biden powiedział wtedy, że dokonuje się akt dziejowej sprawiedliwości po fatalnych decyzjach oddających Europę Wschodnią w ręce sowieckie po drugiej wojnie światowej, a głosowanie przesądza o następnym pięćdziesięcioleciu pokoju na świecie. Po decyzji Senatu nastąpiły kolejne kroki formalne i ostatecznie Polska została przyjęta do Sojuszu Północnoatlantyckiego 12 marca 1999 roku podczas uroczystości w miejscowości Independence na przedmieściu Kansas City w Bibliotece Harry'ego Trumana, inicjatora utworzenia NATO i na pięćdziesięciolecie tej organizacji.

Wtedy też został Pan przez Polskę po raz pierwszy uhonorowany...

Otrzymałem z rąk premiera Jerzego Buzka Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski przyznany przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Otrzymałem także awans na stopień podporucznika Wojska Polskiego.

Na następny awans orderowy podpisany przez prezydenta Andrzeja Dudę trzeba było czekać do dziś...

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nigdy, od nikogo i niczego dla siebie nie zabiegałem.

Ale dziesięć lat temu pańskie rodzinne miasto Gdynia uhonorowało Pana ulicą. Wie Pan dlaczego?

To jest do nich pytanie...

Czy mogło chodzić o to, że w 1993 roku doprowadził Pan do postawienia na Kamiennej Górze ponad miastem potężnego stalowego Krzyża. Jego pierwotną, drewnianą wersję spalili hitlerowcy, a władze komunistyczne zniszczyły wzniesioną po wojnie replikę? Czy mogło chodzić o to, że przyczynił się Pan do powstania i funkcjonowania Archidiecezjalnego Hospicjum Dziecięcego im. Św. Wawrzyńca? Czy może o dzieła charytatywne na rzecz Caritas i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego?

Gdynia to moje miejsce na ziemi. Tu się urodziłem i byłem ochrzczony jako pierwsze dziecko w nowo postawionym kościele. Kościół noszę w sercu. Tak już pozostanie. Chciałam to udowodnić przykładając rękę do wzniesienia Krzyża na Kamiennej Górze.

Mieszkając od siedmiu dekad w Delaware stał się Pan postacią powszechnie cenioną czego dowodzą specjalne uchwały władz stanowych i miasta Wilmington podnoszące Pańskie dokonania i zasługi.

Zawsze starałem się być równie dobrym Amerykaninem, jak Polakiem. Zarówno osobiście, jak też poprzez działanie organizacji polonijnych w jakich uczestniczyłem i nimi kierowałem.

Nie sądzi Pan, że krzywdzącym jest potoczne przekonanie, że licząca się działalność polonijna może „promieniować” tylko z Chicago i Nowego Jorku?

Oczywiście, że jest to krzywdzące. Jesteśmy w Delaware tego przykładem, choć ludność stanowa nie przekracza miliona. Stan Delaware powszechnie zwany jest „Pierwszym Stanem”, bo jego przedstawiciele jako pierwsi podpisali akt unii zjednoczeniowej. Znaczenie Delaware dla powstania Stanów Zjednoczonych było nie do przecenienia, a powiązane z rolą rodziny Pierre Samuel du Pont de Nemours, hugenockiego emigranta z Francji. Jego syn rozpoczął produkcję prochu strzelniczego i stał się jego dostawcą dla armii Jerzego Waszyngtona. Niepodległość amerykańska została po prosty wystrzelana prochem du Pontów. Firma DuPont (w zmienionej pisowni nazwiska) z czasem przekształciła się w wielkiego producenta chemicznego, przez długi czas największego na świecie. Rodzina zainwestowała także w przemysł samochodowy i przejęła kontrolę nad General Motors. DuPontowie stali się jedną z najbogatszych rodzin nie tylko w Stanach, ale i na świecie. Chojnie przy tym dbając o swój stan rozwijając szkolnictwo i edukację, ochronę zdrowia, także budując kościoły. Polacy zamieszkiwali stan od dawien dawna. To stan zamożny ze względu nie tylko na potężną produkcję chemiczną, ale także dlatego że jest amerykańskim rajem podatkowym. Jest świetnie zorganizowany i przyjazny przybyszom. Tu działa także University of Delaware, szósty najstarszy w Ameryce o znakomitym poziomie nauczania. Stąd wywodzi się także prezydent Joe Biden, co zapewne dodatkowo działa na wyobraźnię. Nasza Polonia, mimo że nie tak liczna, nigdy nie miała kompleksów wobec Chicago czy Nowego Jorku doceniając miejsce swego zamieszkania. Fakt, że mamy z naszego stanu prezydenta państwa jest niewątpliwie powodem satysfakcji. Zapewne fakt, że Joe Biden był wielkim orędownikiem wprowadzenia Polski do NATO i jest przyjacielem Polski odkąd go poznałem powinien być atutem w rozwijaniu dobrych relacji amerykańsko-polskich.

Od kilku lat zabiega Pan o doprowadzenie do nawiązania oficjalnej współpracy stanu Delaware z jednym z polskich województw...

Przyznam, że chciałbym tego dożyć. Wielokrotnie pisałem w tej sprawie do władz Województwa Lubelskiego, ale żadnych konkretów nie przyszło. Uważam, że obu potencjalnych partnerów wiele łączy. Może sprawy potoczą się teraz energiczniej.

Zwłaszcza, że obywatel Delaware numer jeden Joe Biden to Pana wieloletni sąsiad, a polskiego pochodzenia burmistrz Wilmington Michael Purzycki to Pański przyjaciel...

Dodam też, że obaj oni to oczywiście demokraci, zaś ja jestem republikaninem. Taka jest jednak Ameryka. Państwo jest celem najważniejszym, wysoko ponad członkostwo czy sympatie partyjne. To wszystko idzie w kąt, kiedy jest wspólny cel czy zadanie do wykonania. W przypadku prezydenta Bidena i burmistrza Purzyckiego dodam, że obaj są oddanymi katolikami, co nas dodatkowo łączy.

Pana ideą jest także realizacja Pomnika Misji Jana Karskiego w Wilmington. Projekt przygotował niedawno zmarły wybitny rzeźbiarz Andrzej Pityński...

To prawda. Były wstępne rozmowy na ten temat z burmistrzem Purzyckim. W reprezentacyjnej części Wilmington, opodal budynku ratusza stoi pomnik ofiar Holocaustu. Jest miejsce, aby opodal stanął pomnik misji tego, którzy Holocaust chciał powstrzymać.

To byłoby dopełnienie opowieści historycznej. Hitlerowscy Niemcy chciał Żydów zgładzić, bohaterski Polak i katolik – ich uratować. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, aby zrozumieć tę symbolikę.

Kim czuje się Pan bardziej Polakiem czy Amerykaninem?

Tego już nie da się rozdzielić.

Dziękujemy za rozmowę.

Waldemar Piasecki (KAI Nowy Jork) / Wilmington

« 1 »

reklama

reklama

reklama