O żaluzjach, alkoholu i ziarnach piasku.

Depresja to nie tylko słowo, które coraz częściej przewija się w rozmowach, lecz może nas dotknąć w wyniku zwyczajnych sytuacji. Oto historia mężczyzny przed trzydziestką, pokazująca jak łatwo jest się zatracić, ale także jakim cudownym dziełem jest człowiek.

Myślałem, że jestem silny. Że ze wszystkim mogę sobie poradzić.

Mania kontrolowania każdego aspektu mojego życia upewniała mnie w przekonaniu, że nigdy nie zejdę z obranego toru i nie odpłynę w nieznane. Pomyliłem się. Dziś wiem, że depresja nie spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Rozwijała się długo i trochę podstępnie. Choć to, że jej nie widziałem wynika raczej z faktu, że nie chciałem jej zobaczyć wcześniej. Tutaj opiszę ten moment mojego życia, który był eskalacją choroby.

W sumie wszystko rozegrało się wręcz stereotypowo. Paskudne rozstanie. Pranie brudów. Aż przyszło totalne załamanie. Nie potrafię powiedzieć w którym momencie to się stało, ale nagle wszystko straciło sens. Wszędzie dookoła, w każdym aspekcie życia widziałem mgłę bezsensowności. Ona nie tylko mnie pochłaniała, stała się wręcz sensem mojego istnienia. Budziłem się po to żeby wątpić w sens tego, że się obudziłem i kładłem się spać wierząc, że może się nie obudzę. Dzień właściwie przestał odgrywać dla mnie rolę dnia. Starałem się go przespać przy zasłoniętych żaluzjach. Bardzo szybko moim rytuałom zaczął towarzyszyć alkohol. Wstawałem przed wschodem słońca. Szybko szedłem do sklepu. Upijałem się do południa. Przesypiałem popołudnie. Kiedy słońce powoli gasło wieczorem, leżałem z głową schowaną pod kocem. Nie wyobrażałem sobie, że można tak leżeć bezczynnie i nie myśleć zupełnie o niczym. Wieczorem dalsza część libacji. I znowu twardy, pijacki sen. Alkohol dawał ukojenie. Kiedy piłem przestawałem płakać. Nie wiem czemu płakałem. Momentami sam się nad tym zastanawiałem. To było wszechogarniające uczucie smutku, które zabijało każdy promień jaśniejszych myśli. Siedziałem i płakałem. Tak po prostu. Totalnie nie rozumiejąc co się ze mną dzieje. Kiedy piłem potrafiłem się chociaż śmiać. Paradoksalnie to były jedyne momenty radości w tym okresie. Oczywiście, że to była błędna spirala.

Wiem, że ludzie dookoła mnie widzieli to. Jeśli byli zbyt wylewni na ten temat, odcinałem się od nich. Mój organizm wpadł w skrajne wyczerpanie. Jadłem tylko wtedy kiedy piłem, a i jedzeniem trudno to nazwać, bo żywiłem się głównie chipsami. Po jakichś 2-3 tygodniach picia zaczęło się drżenie powieki, potem drżenie rąk. Ręce były łatwe do opanowania, a na powiekę przestałem zwracać uwagę. Ból żołądka, nerek i wątroby „leczyłem” kolejnymi porcjami alkoholu. Płakałem coraz mniej.

Gdzieś po drodze uświadomiłem sobie, że moje zachowanie nie jest normalne, że to depresja. Wiedziałem, że coś mogę z tym zrobić, ale wszystkie wyjścia wydawały się zbyt trudne i zbyt wymagające. To było czekanie na „magiczną różdżkę”. Chciałem żeby coś się stało, żeby nagle zagrały fanfary, choroba zniknęła i wszystko odtąd było dobrze. W pewnym momencie ten egzystencjalny ból stał się bardzo tępym uczuciem. Po prostu był, ale jego bycie wynikało z mojego przyzwolenia.

Uświadomiłem sobie, że jestem jedyną osobą, która może sobie pomóc. Ta świadomość we mnie dojrzewała. Aż wreszcie, któregoś ranka, kiedy obudziłem się po kolejnej libacji, poczułem że mam dość tego jak się zachowuję. Poczułem, że chcę zmiany i że jej źródłem będę ja. Jeśli coś sobie obiecam, to słowa dotrzymam, bo tylko wobec siebie jestem w stanie być w tym momencie lojalny. Odstawiłem alkohol, całkowicie. Zacząłem się zdrowo odżywiać. Wyznaczyłem sobie małe cele do osiągnięcia na najbliższy czas. Oczywiście, że po drodze gdzieś tam popłakałem, czy popadłem w gorszy nastrój. Ale ta świadomość, że wreszcie tak naprawdę robię coś dla siebie napędzała mnie.

Od tego momentu minęło już 1,5 roku. Wreszcie czuję, że jestem sobą. Nie utrzymałem wprawdzie abstynencji, ale czuję się szczęśliwy, świadomy siebie i odpowiedzialny za moje własne szczęście. Paradoksalnie ten najczarniejszy czas w moim życiu pozwolił mi na nowo przewartościować to, co jest dla mnie ważne. Nie muszę wchodzić na Mount Everest i nie muszę być w stałym związku. To ja wyznaczam sobie swoje własne cele. Nie potrzebuję cudzych schematów na to „jak żyć”. Chcę się cieszyć ziarenkiem piasku i widzieć w nim cały świat, bo to będzie mój i tylko mój świat.

« 1 »

reklama

reklama

reklama