Amen i awomen. Czy politpoprawne absurdy mają jakieś granice?

Emanuel Cleaver, przedstawiciel Partii Demokratów, a jednocześnie pastor Zjednoczonych Metodystów zakończył modlitwę otwierającą pierwszą sesję Kongresu USA 3 stycznia słowami „Amen and a-women”.

Wydawało się, że po wieloletnich zmaganiach ze słowem „historia”, która według poprawnych politycznie tropicieli seksizmu zawiera w sobie rdzeń „his” (ang. „jego”), i którą należy obecnie pisać jako his/herstory („jego/jej historia”) nic nas nie zaskoczy. Okazuje się jednak, że językoznawcze zakusy politpoprawnych ignorantów nie mają granic. Tym razem ofiarą językowej niewiedzy padło hebrajskie słowo „amen”, którym chrześcijanie kończą modlitwę wypowiadaną w każdym języku świata.

Modlitwa zwyczajowo wypowiadana jest podczas pierwszej sesji amerykańskiego Kongresu. W tym roku obowiązek jej poprowadzenia powierzono kongresmanowi Emanuelowi Cleaverowi z Partii Demokratycznej, pastorowi Zjednoczonego Kościoła Metodystycznego w Kansas City. Na zakończenie padły słowa: „w imię Boga monoteistycznego, Brahmy i Boga znanego pod wieloma innymi imionami w innych wyznaniach. Amen i a-women”.

Zdziwienie może budzić już sam fakt pomieszania imion Bożych. W kraju o tak silnej tradycji chrześcijańskiej nie powinno być niczym niestosownym odwołanie do jednego Boga, ojca wszystkich. Jeśli miałoby to razić czyjeś uszy, prowadzący mógłby po prostu skierować modlitwę do Boga, bez wymieniania jakichkolwiek imion. Dlaczego jednak w kraju o przeważającej większości chrześcijańskiej jedynym wymienionym imieniem Boga jest to pochodzące z panteonu politeistycznego hinduizmu?

Przejawem wyjątkowej ignorancji, a może także jawnie wyrażonego lekceważenia dla tradycji, jest doszukiwanie się rdzenia „męskiego” w słowie amen i uzupełnianie go wymyślonym na poczekaniu słowem „a-women”.

Hebrajskie słowo „amen”, które przyjęte zostało także przez tradycję chrześcijańską, nie zawiera w sobie żadnego odniesienia do płci. Rdzeń tego słowa odnosi się do pojęcia „prawdy”. Oznacza ono „taka jest prawda” lub „niech tak (naprawdę) się stanie”. Hebrajskie słowa oznaczające mężczyznę: „adam” oraz kobietę „isza” nie mają z tym rdzeniem nic wspólnego.

Zdarza się, że w kabarecie czy dowcipach wykorzystywany jest czasem efekt komiczny słów pochodzących z innych języków, przypominających brzmieniowo nasze rodzime. Parodiujemy w ten sposób czasem piosenki („Yellow River” – „jedzą rybę”, „Yesterday” – „jest ser, to daj”). Mistrzowie pióra potrafią wykorzystać taki efekt brzmieniowy dla spolszczenia nieprzetłumaczalnego tytułu. Przykładem może być przekład „Let’s do it” (piosenka Cole Portera) który zaproponował S. Barańczak: „leć w duet”. Pytanie jednak, czy o to chodzi w modlitwie, która ma uprosić Boże błogosławieństwo dla całego narodu?

Jakie mogły być rzeczywiste motywacje dla posłużenia się dziwacznym konstruktem „amen and awomen”? Nietrudno zgadnąć, że chodzi o ideologiczną walkę z „językową dominacją mężczyzn” czyli demonstrację genderowych fobii. To, że słowo „amen” nie ma nic wspólnego z mężczyzną, nie jest istotne. Dla przedstawicieli lewicowych ideologii fakty nie mają znaczenia. Są myślowymi dziećmi Hegla, który uważał, że jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów.

To, co może wydawać się zabawne w kabarecie, przestaje być śmieszne, gdy traktowane jest na poważnie, gdy pojawia się w kongresie jednego z najpotężniejszych państw współczesnego świata. Jest to nie tylko kpina z rozumu, ale także szyderstwo skierowane przeciwko Bogu. A to się zawsze kończy źle.

« 1 »

reklama

reklama

reklama